Strona główna

Prolog

 

 

 

Drobinki kurzu unosiły się w dusznym pokoju. Przez brudne szyby wpadały pierwsze promienie słońca. Anka zadrżała pod cienkim prześcieradłem i obróciła się na drugi bok

w poszukiwaniu ciepła. Chłód dostawał się przez nieszczelne drewniane okna i omiatał stopy dziewczyny. Ta wzdrygnęła się i znów przewróciła na drugi bok. Było jej zbyt chłodno, by spokojnie zasnąć, ale i niewystarczająco zimno, by wstać i przykryć się dodatkowo kocem. W końcu przeważyła potrzeba czysto fizjologiczna i lekko stękając wygramoliła się do toalety.

Zegar wskazywał godzinę 5:56. Spała jakieś 4h,  zdecydowanie zbyt mało dla jej organizmu. No ale, skoro już wstała, ciężko będzie jej znów zasnąć. Rozciągnęła się trochę i podreptała do kuchni. Skoro już nie pośpi, może chociaż zacząć codzienną rutynę. Czajnik. Filiżanka. Radio. Kawa. Tosty. Dużo sera. Pogodna, orzeźwiająca muzyka współgrała z zielonymi gałęziami poruszającymi się za oknem. Zapowiadał się dobry dzień. Gdy kofeina zaczęła rozchodzić się w jej organizmie włączyła tablet i zaczęła śpiewać swoje ulubione piosenki. Na skrzynce elektronicznej otrzymała w końcu lokalizację swojej nagali. Z uśmiechem na ustach umyła zęby i z pewnym już grymasem przejrzała garderobę. Zdecydowanie powinna zrzucić kilka kilo w pasie, ale co się będzie teraz tym przejmować. Wciągnęła na siebie grube leginsy, obcisłą beżową bluzkę na ramiączkach i długi, dziany sweter. Za oknem termometr wskazywał 17 stopni Celsjusza, więc nie myśląc zbytnio o dodatkowej garderobie wsunęła trampki, złapała zawczasu spakowany plecak i wyszła z domu.

Ptaki zdążyły się już na dobre rozśpiewać, gdy dotarła do parku. Kiedyś mieścił się tu ormiański cmentarz, dawno temu zarósł, potem co nieco podniszczyła wojna, potem znów zarosło, wyrównali i jest park jak cacy.

Bramy i ogrodzenie zrekonstruowano do ich pierwotnego wyglądu. Kute z żelaza,

z motywem winorośli. Władze postanowiły szarpnąć się na ten wydatek, by lepiej wypaść

w niedługo nadchodzących wyborach, oraz by tak zwany element nie przywłaszczał sobie terenu zielonego na miejsce spotkań towarzyskich późną porą. Miejsce ładne, zadbane,

z bujną trawą a popołudniami z tłumami chcącymi zaczerpnąćświeżego powietrza w parku. Zielonych miejsc w mieście niewiele, to należy korzystać.

Ze względu na bardzo wczesną godzinę, miejsce świeciło pustkami. Dziewczyna ruszyła żwawym krokiem. Po drugiej stronie parku zwolniła zapuszczając się w mniej zadbane ostępy. Przykucnęła między dwoma dębami i wyjęła z plecaka łopatkę. Ziemia była pulchna

i wilgotna. Poranna rosa przemoczyła czubki jej trampkom. Zanurzyła dłonie w mokrej trawie szukając cegły a następnie zaczęła w tym miejscu kopać.

Praca posuwała się szybko, bo łopatka wchodziła w ziemię jak w masło. W krótkim czasie usypała mały kopiec a łopatka zgrzytnęła trafiając na metal. Sprawnie wydobyła puszkę.

Po dwóch tygodniach pobytu w ziemi zdążyła pokryć się rdzą. Zasypała powstałą dziurę

i wytarła wszystko chusteczkami higienicznymi. Zdobycz i łopatkę włożyła do plecaka

a zużyte chusteczki trafiły do pobliskiego kosza. Przeszukała wzrokiem okolicę

w poszukiwaniu ławki, z której słońce wygrzałoby już rosę. Usiadła na niej wygodnie,

po turecku i wzięła w dłonie puszkę. Uśmiech rozkwitł na jej policzkach.

Kochała swoją pracę, a dwa tygodnie przymusowego urlopu zaczynały dawać jej we znaki. Teraz, w końcu! Może wrócić do roboty. Kawałek rdzy odpadł z blaszki, gdy uchyliła wieko.

W środku znajdowała się broszka. Zacisnęła ją w dłoni i spontanicznie przycisnęła do piersi. Ponownie przyjrzała się kawałkowi mithrilu, po czym przypięła go do bluzki. Odprężyła się czując, jak na swoje miejsce wrócił brakujący kawałek siebie.

Ze złośliwym uśmieszkiem przykucnęła i wygrzebała z ziemi kilka dżdżownic. Ostrożnie umieściła żyjątka w puszce. Zanuciła pod nosem i skupiona sięgnęła po odrobinę magii,

by stworzyć wrażenie jakoby puszka była pusta. Tomeczek dostanie prezent niespodziankę. W końcu mógł przekazać jej nagalę do ręki, ale nie, ten to musiał ją zakopać.

Znów wytarła ręce, spakowała rzeczy do plecaka i rozejrzała się, czy nie ma w pobliżu jakiegoś nieproszonego przechodnia. Było całkowicie pusto, więc dotykając zielonego oka nagali skupiła się jak tylko mogła na broszce. Przed oczami zatańczyła jej morska zieleń całkowicie pochłaniająca zmysły.

Źdźbła trawy powoli się prostowały pozbawione ciężaru, który chwilę temu je przygniatał.

 

Promienie słońca padały na ziemię przez liście jak przez witraże, a ptaki śpiewały donośnie nie przejmując się nagłym brakiem jedynego słuchacza.